piątek, 20 listopada 2009

Księżniczka Wiktoria Luiza jako Huzar Śmierci

Prinzessin Victoria Luise, a po polsku pięciorga imion Księżniczka Wiktoria Luiza Adelajda Matylda Charlotta Pruska, urodziła się w 1892 roku. Wiktoria Luiza była jedyną córką i siódmym dzieckiem ostatniego cesarza Niemiec Wilhelma II Hohenzollerna i jego żony cesarzowej Augusty Wiktorii.
Muszę przyznać, że Księżniczka Wiktoria Luiza zrobiła na mnie duże wrażenie. Mówiło się kiedyś, że każdy facet w mundurze wygląda dużo lepiej. A tu kobieta - Wiktoria Luiza w takim morderczym mundurze wygląda rzeczywiście bardzo atrakcyjnie. Moim zdaniem wygląda znacznie lepiej niż na kolejnej pocztówce, na której występuje już po cywilnemu, w śmiesznej fryzurze.
Na poniższej pocztówce Wiktoria Luiza występuje w mundurze 2-go Przybocznego Pułku Huzarów im. Królowej Prus Wiktorii (niem.: Leib-Husaren-Regiment "Königin Viktoria von Preußen" Nr. 2).


Historia tego pułku jest długa i sięga 1741 roku, jednak przed I-szą wojną światową (w momencie robienia tego zdjęcia) stacjonował on wspólnie z 1-szym Przybocznym Pułkiem Huzarów w Gdańsku. Od widocznego symbolu obu pułków – ogromnej trupiej czaszki na czapce – huzarzy w nich służący zwani byli powszechnie Huzarami Śmierci. Przypuszczam też, że do upowszechnienia tej nieformalnej nazwy pułku przyczyniła się ich tradycja wojenna i powszechna śmierć, jaką nieśli swoim przeciwnikom huzarzy obu pułków w ciągu 178 lat istnienia tej jednostki - po zakończeniu I-ej wojny światowej w 1919 roku nastąpiła demobilizacja, a pułki zostały rozwiązane.
Wiktoria Luiza była honorowym dowódcą 2-go pułku, stąd w ramach propagandowych działań przywdziała mundur Huzara Śmierci i pozowała do zdjęcia niczym modelka.
Rzeczywistym dowódcą pułku był w tym okresie podpułkownik Edler Herr und Freiherr von Plotho. Pułk wchodził w skład XVII-go Korpusu Armii Niemieckiej w Gdańsku, którego dowódcą był słynny generał kawalerii August von Mackensen.

Księżniczka Wiktoria Luiza była ukochanym dzieckiem Cesarza. Była do niego bardzo podobna i podobno najinteligentniejsza z całego rodzeństwa. Cesarz nie umiał niczego odmówić swojej jedynej córce. Gdy oświadczyła, że chce poślubić księcia Hanoweru, przystojnego Ernesta Augusta wywodzącego się z dynastii pozbawionej królestwa w chwili utworzenia cesarstwa niemieckiego w roku 1871, czyli po wojnie francusko-pruskiej, bardzo to się jej rodzinie nie podobało. Jednak Wilhelm II niczego nie umiał córce odmówić. Ślub odbył się 24 maja 1913 roku w Berlinie.

Formacja Huzarów Śmierci była jednostką bardzo elitarną. Przywdzianie ich munduru było nie lada zaszczytem, którego chciał również dostąpić sam Cesarz Wilhelm II. Tu właśnie Cesarz w takim mundurze jedzie konno na Długim Targu w Gdańsku.

czwartek, 12 listopada 2009

Legiony Polskie w Wiedniu


Jak to w życiu bywa – tam gdzie trzech Polaków, tam cztery zdania. Tak jest nie tylko dzisiaj (szczególnie widoczne to jest, gdy ogląda się naszych żenujących polityków wszystkich bez wyjątku opcji), ale tak było również często w najważniejszych dla Polski przełomowych momentach historycznych.
Kiedy wybuchła I wojna światowa, za początek której można uznać wypowiedzenie Serbii wojny przez Austro-Węgry dnia 28 lipca 1914 roku, po zamachu w Sarajewie, ogłoszeniu następnego dnia przez Rosję mobilizacji przeciwko Austro-Węgrom, późniejszym wypowiedzeniu Rosji wojny przez Niemcy dnia 1 sierpnia 1914 roku itd. – bardzo szybko, bo już w dniu 16 sierpnia 1914 roku zapadła decyzja o tworzeniu polskich legionów w Austro-Węgrzech. Wojsko to powołane zostało przez powstały w Krakowie Naczelny Komitet Narodowy. Legiony – w polskich mundurach - stanowiły oddzielną formację Armii Austro-Węgierskiej. Werbunek do Legionów Polskich rozpoczęto już pod koniec sierpnia. Utworzono Legion Wschodni we Lwowie i Legion Zachodni w Krakowie. Legion Wschodni wkrótce rozwiązano na skutek zajęcia Lwowa przez Rosjan. W stolicy Austro-Węgier, Wiedniu, pierwszy żołnierz w polskim mundurze pojawił się już w sierpniu 1914 roku. Był to późniejszy generał Andrzej Galica. Oczywiście do sformowania regularnego wojska minęło trochę czasu, jednak jest to fakt symboliczny. Andrzej Galica przybył do Wiednia, aby z licznej tamtejszej młodzieży polskiej tworzyć kompanie legionowe.
Józef Piłsudski – postać pomnikowa, nasz narodowy bohater – początkowo nie podporządkował się poleceniom NKN-u. Józef Piłsudski miał inny pomysł na drogę ku niepodległości – w dniu 5 września 1914 roku utworzył związaną z Niemcami krótkotrwałą Polską Organizację Narodową. Próbował przebić się do Warszawy i wywołać powstanie antyrosyjskie w Królestwie Polskim. Jednak wobec niepowodzenia tych działań, zdecydował się współpracować z Naczelnym Komitetem Narodowym. Jego słynna Pierwsza Kadrowa to zupełnie inna bajka. Naczelny Komitet Narodowy sam zaczął organizować polskie legiony w Austro-Węgrzech na dużą skalę.
Jednak skąd taka przychylność cesarza Franciszka Józefa I-go dla Polskich Legionów? I tu niespodzianka (przynajmniej dla mnie). Otóż Naczelny Komitet Narodowy prowadził pro-austriacką politykę, która zmierzała nie ku wywalczeniu niepodległości Polski, a ku utworzenia monarchii trialistycznej Austro-Węgiersko-Polskiej !!! Jednak trudno ich winić. To były inne czasy, inna mentalność. Być może wyobraźnia tych ludzi była zbyt mała, aby dojrzeć szansę uzyskania przez Polskę samodzielnej państwowości?
Problemów nie brakowało również później. Na przykład w 1915 roku doszło do konfliktu pomiędzy Sikorskim a Piłsudskim, który sprzeciwiał się dalszemu werbunkowi do Legionów wobec dwuznacznego stanowiska władz austriackich w sprawie polskiej.
To dwuznaczne stanowisko bardzo trafnie opisuje B. Szarlitt – członek wiedeńskiego „Komisarjatu Naczelnego Komitetu Narodowego”. I tu zacytuję obszerne fragmenty jego wspomnień zamieszczonych na łamach Tygodnika Illustrowanego (nr 1 z 1929 roku). Fragmenty obszerne, bo bardzo ciekawe.

Na początek opis ku pokrzepieniu serc:
„Pochód pierwszej wiedeńskiej kompanii legionowej na dworzec Północny ulicami Wiednia, a w szczególności cudowną Ringstrasse, był prawdziwie triumfalny. Z okien domów obsypywano żołnierzy polskich kwiatami, a tłumy na ulicach witały ich niemilknącymi „Hoch die Polen!”. Ale bo też bractwo nasze wyglądało nieporównanie! Przedewszstkiem ich komendant Galica, którego postać marsowa budziła zachwyt szczególnie u pięknych wiedenek. „Gott! Ist der – fresch!” – wołały głośno ze wszystkich stron, co w ustach Wiedenki jest największym komplementem, bo „fresch” to znaczy dziarski i miły zarazem. Na dworcu kolejowym zaś, niezliczone tłumy żegnały kompanie legionową niezwykle serdecznymi owacjami i obsypywały zołnierzy naszych podarkami.”
Tu załączone w artykule zdjęcie z wymarszu I Kompanii Legionów z Wiednia:


Później jednak było już tylko gorzej – do głosu doszła urzędnicza austriacka mentalność:

Tymczasem zaś wyruszały dalsze kompanie wiedeńskie Legionów na front. Błogosławił zas ich czcigodny, niezwykłą popularnością cieszący się ks. Biskup Bandurski, który pełnemi gorącego i szczerego patrjotyzmu kazaniami swemi w idącego walczyć o wolność Ojczyzny żołnierza wlewał „własne ognie”. Gdy zaś ludność wiedeńska na wielkim placu przed cudownym ratuszem, na którym odbywało się zaprzysiężenie kompanij legionowych, odnosiła się do nich zawsze z nadzwyczajną serdecznością – austriackie ministerstwo spraw wojskowych najpodlejsze wobec nich zajmowało stanowisko. Ujawniało się ono przedewszystkiem w systematycznem niedopuszczaniu do prasy wiedeńskiej wiadomości o bohaterskich czynach Legjonów Polskich. Jakiś stary kretyn – jenerał austrjacki, stojący na czele t. zw. cenzury wojskowej, staczał (zamiast na froncie!) bezustanne walki z naszym Komisarjatem o każdą niemal notatkę prasową. Miał on nawet czelność „skonfiskować” streszczenie przezemnie dla prasy wiedeńskiej kazania ks. Biskupa Bandurskiego, i trzeba było dopiero interwencji ś.p. ministra Bilińskiego u samego Franciszka Józefa, by zmusić nierozsądnego oficera austrjackiego do cofnięcia tej „konfiskaty”.

Prasa wiedeńska zaś niezwykle życzliwie odnosiła się do Legjonów naszych. Gdyby nie sztuczki „cenzuralne” owego cenzora-jenerała, moglibyśmy w dziennikach wiedeńskich zamieszczać wszystko, co nam z frontu donoszono o czynach bohaterskich naszego wojska. Każdy jednak taki przeze mnie napisany artykuł musiał najpierw przejść przez „cenzurę” ministerstwa wojny, co równało się istnej „wojnie”, często już nie o sam artykuł, ale o poszczególne jego części, ba! Nawet zdania i słowa. Cokolwiek bowiem tylko zakrawało na „ad majoram gloriam” Legjonów Polskich, perfidne „ministerialne” żołdactwo austrjackie wszelkimi siłami starało się nie wypuszczać na światło dzienne. Już to w ogóle zachowanie się austrjackiego ministerstwa wojny wobec Legjonów Polskich było od samego początku aż do końca wojny niesłychanie perfidne. W swym charakterze sekretarza wiedeńskiego Komisarjatu N. K. N. Miałem z tą miłą władzą często do czynienia i poznałem nawylot poszczególnych „wysokich dygnitarzy” w całej iście operetkowej „okazałości”, podszytej bezgraniczną zarozumiałością i wprost chorobliwą polonofobją. I nie dziwiło mnie wcale, że Austrja tak strasznie „brała w skórę”, kiedy coraz lepiej poznawałem, jacy to kretyni zasiadają w jej ministerstwie wojny. Jako charakterystyczny przykład ich sposobu „urzędowania” w czasie wojny, przytoczę tu następujący wypadek. W 1915 r. otrzymaliśmy w Komisarjacie N. K. N. Depeszę od Komendanta Piłsudskiegow sprawie samochodów. Zakupiono je natychmiast, i mieliśmy wysłać komendantowi odpowiedź telegraficzną, że samochody są już w drodze na front. Aliści taka depesza musiała być nadana w urzędzie telegraficznym ministerstwa wojny. W tym celu zaś na blankiecie konieczna była... pieczęć szefa odnośnego departamentu. Zgłaszam się więc u niego w południe, ale zastaję tylko jego sekretarza, jakiegoś kapitana. Ten z prawdziwue austrjacką „Gemütlichkeit” oświadcza mi, że pan szef departamentu już poszedł na obiad, a pieczątka naturalnie zamknięta w jego biurku. Nie wierzyłem własnym uszom, że takie ”urzędowanie” jest możliwe w czasie wojny. Dlatego też zapytałem owego kapitana, czy może sobie wyobrazić, by coś podobnego mogło się wydarzyć w... niemieckim ministerstwie wojny w Berlinie? Na to on wściekły: „To idź pan do Berlina!”. Oczywiście , że musiałem przyjść po raz drugi o 4-tej po południu, bo wcześniej pan szef departamentu nie wracał w czasie wojny z obiadu, na który poszedł o godz. 12-tej !

Haniebne zachowanie się austrjackiego ministerstwa wojny uniemożliwiło nam także wydawanie tygodnika ilustrowanego w języku niemieckim p.t. „der polnische Legionär”. Na to wydawnictwo, które miało służyć propagandzie idei legionowej, a tem samem i wskrzeszenia Polski Niepodległej, zgodziło się austrjackie ministerstwo spraw zagranicznych i zobowiązało się do pokaźnej subwencji. Kiedy zaś ułożony przeze mnie pierwszy numer tego czasopisma dostał się do „cenzury” ministerstwa spraw wojskowych, sprawa wydawnictwa natychmiast upadła, bo przedstawiciele „władzy” położyli swoje veto! Wszak miało to być znowu coś „ad majorem gloriam Poloniae”, a tego nie mogliby przeboleć ci bohaterowie austrjaccy ze Stubenringu, którzy, jak słusznie o nich dawno, przed wybuchem wojny światowej, powiedział czeski hrabia Sternberg, umieli zawsze „zwycięsko uciekać przed każdym wrogiem”... Tak to jedyny numer niedoszłego czasopisma stał się ciekawym dokumentem historycznym...”

Prawie jak w filmie „CK Dezerterzy”, nieprawdaż?

Na koniec nasuwa mi się takie spostrzeżenie. Dzisiaj jako bohater tamtych czasów jawi nam się głównie Józef Piłsudski. Bo był to człowiek czynu i miał duszę przywódcy. I taki właśnie człowiek był wtedy potrzebny – zdecydowany i bezkompromisowy. Ale równie zasłużeni byli inni. Wielkim, trochę zapomnianym i niedocenianym bohaterem tamtych czasów jest z pewnością znany na całym świecie pianista i kompozytor, późniejszy Premier Rządu Polskiego, Ignacy Jan Paderewski. Co prawda nie machał on szablą, nie bił Ruska czy Niemca, jednak jego działalność dyplomatyczna i lobbing w polskiej sprawie w Europie i w USA znaczyły dla powstania Niepodległej Rzeczypospolitej być może więcej niż dziesięć wygranych bitew.

piątek, 6 listopada 2009

Czarna Wołga i thriller u fryzjera

Idę sobie ostatnio ulicą Grunwaldzką i patrzę – nie ma mojego fryzjera ! Jeszcze do niedawna w budynku przy ul. Grunwaldzkiej 31 funkcjonował zakład fryzjerski. Dziś jest tu biuro ubezpieczeń. Nawet nie zauważyłem kiedy nastąpiła ta zmiana. Kiedyś chodziłem do tego zakładu fryzjerskiego jako mały, niespełna 10-letni chłopiec. Moja droga wiodła od strony ulicy Jagiellończyka, przez teren ogródków działkowych leżących na terenie dawnego jeziora Fajferek, później pod górkę ulicą Zyndrama z Maszkowic koło starego żydowskiego cmentarza. Było to dla mnie niemałe przeżycie. Według szkolnej legendy właśnie na tym cmentarzu, pod murem z czerwonej cegły, Czarna Wołga mordowała niewinne, a porwane wcześniej dzieci. Ciekawe, że w naszym wyobrażeniu tym „złym” była sama Czarna Wołga, która była wyraźnie spersonifikowana. Nie mówiliśmy o ludziach porywających dzieci jeżdżących czarną Wołgą, a o samej przerażającej „Czarnej Wołdze”.Niby każdy z nas na tę historię z Czarną Wołgą patrzył z przymrużeniem oka. Jednak idąc koło starego cmentarza, gdzie wokół nie było widać żywej duszy - gdzieś tam głęboko wewnątrz siedział we mnie niepokój. Zawsze ten kawałek drogi chciałem mieć jak najszybciej za sobą.


Kiedy już udało mi się ujść z życiem przed Czarną Wołgą, wchodziłem do tego właśnie zakładu fryzjerskiego na rogu ul. Grunwaldzkiej i Zyndrama z Maszkowic. Następowało spotkanie z wieeelkim fryzjerem w białym kitlu. Dzisiaj tak naprawdę nie wiem już, czy fryzjer był taki wielki, czy tylko tak mi się wydawało. Kiedy ma się kilka lat, wszystko wydaje się większe, niż jest w rzeczywistości. To taki efekt jak w filmie „Kingsajz”. Ten wielki fryzjer najpierw sadzał mnie na starym fryzjerskim fotelu. To był taki strasznie ciężki fotel, chyba żeliwny, na jednej grubej okrągłej nodze przykręconej do podłogi. Z tyłu miał zagłówek (ciekawe, czy te fotele były przedwojenne?). Abym mógł usiąść, potrzeba była jeszcze deska położona na metalowe podłokietniki. Dzięki temu moja głowa mogła być na poziomie umożliwiającym fryzjerowi strzyżenie. Jeszcze biała szmata wiązana pod szyją i maszynka do strzyżenia szła w ruch. Z tym nie ma problemu. A na koniec… zaczynał się ceremoniał ostrzenia brzytwy. Na ścianie pomiędzy drzwiami a oknem wisiało zawsze kilka grubych skórzanych pasów. Właśnie na tych pasach wielki fryzjer ostrzył brzytwę. Do dzisiaj zastanawiam się jak miękka skóra może naostrzyć twardą stal, ale być może są rzeczy na ziemi i niebie, których nigdy nie przyjdzie mi zrozumieć. Ceremoniał ostrzenia trwał długie minuty. W każdym razie takie miałem wrażenie, patrząc na błyszczące ostrze i oczekując dotyku zimnej i ostrej stali na mojej szyi. Brrrrr.
Jakoś zawsze o dziwo udawało mi się przeżyć. Fryzjer wcale się jednak ze mną nie cackał. Traktował moją jeszcze wtedy chudą i delikatną szyję jakbym był wielkim i gruboskórnym bykiem. Po tych zabiegach szyja strasznie mnie piekła.
Czekając na swoją kolej w kolejce do fryzjera, zawsze podglądałem „salon” dla kobiet. Salon to brzmi zbyt górnolotnie – to była zwykła kiszka za cienkim drewnianym przepierzeniem. Miała może 1,5 metra szerokości. Jednak my – „mężczyźni”, nie mieliśmy tam wstępu. Zawsze było tam pełno kobiet i zawsze zastanawiałem się, jak one tam się mieszczą. Cóż – kobiety od zawsze gotowe były na duże poświęcenia, aby być pięknymi :).
Kiedy już wyszedłem od fryzjera, pozostawało mi jeszcze raz przejść z duszą na ramieniu koło starego cmentarza i byłem prawie w domu.
Sam cmentarz żydowski powstał tu już w 1818 roku. A w 1913 roku zbudowana została kaplica przedpogrzebowa według projektu znanego później architekta Ericha Mendelsohna. Na cmentarzu pochowani zostali także jego rodzice i inni zmarli w Olsztynie Żydzi. Pod koniec lat 60-tych z cmentarza usunięto wszystkie kamienie nagrobne i jego ogrodzenie. Szkoda, że nie widziałem cmentarza przed jego zniszczeniem. Nie spotkałem niestety również żadnej wcześniejszej fotografii tego miejsca. Od kiedy pamiętam, rosną tu tylko stare drzewa. Z elementów cmentarza pozostało tylko kilka stopni schodów i wyraźnie zarysowana stara aleja jak na zdjęciu poniżej – to zdjęcie trójwymiarowe, potrzebne są okulary jak na miniaturce:


Kilka lat temu w prasie wybuchła mała awantura, bo macewy z tego cmentarza zostały odnalezione jako element budowlany wykorzystany jeszcze w latach 60-tych, ale nie pamiętam już gdzie.
Sam budynek przy ulicy Grunwaldzkiej 31, w którym mieścił się zakład fryzjerski, jeszcze w 2004 roku wyglądał tak:


Dzisiaj zmienił się szyld i dobudowano nowe schody. Budynek pochodzi z 1899 roku. Jej charakterystycznym i nietypowym elementem jest figura świętego posadowiona w niszy w narożniku budynku. Wśród badaczy dziejów Olsztyna występują różnice zdań, czy to jest Święty Jakub – patron Olsztyna, czy też Święty Józef Rzemieślnik. Ja bym skłaniał się do poglądu jaki przedstawił Stanisław Piechocki, że jest to jednak Święty Józef Rzemieślnik. Figura nie trzyma w ręku charakterystycznego dla Świętego Jakuba pastorału, a siekierkę – toporek ciesielski, będący atrybutem Świętego Józefa:


Budowniczym i właścicielem kamienicy był Józef Bauchrowitz. To równiż przemawia za wersją, że figura przedstawia Świętego Józefa. Jest wysoce prawdopodobne, że właściciel kamienicy chciał mieć za patrona swojego imiennika.
Józef Bauchrowitz był również właścicielem niewielkiego budynku przy ulicy Grunwaldzkiej 33, który powstał wcześniej niż kamienica pod nr 31:

A budynek przy ul. Grunwaldzkiej 31 wygląda dziś tak w trójwymiarze:


Pod tym murem mordowała "Czarna Wołga":

Ostatnio w Olsztynie w okolicach nowego ratusza powstał głośny już w prasie mural – malowidło naścienne. Na tylnej ścianie kaplicy przedpogrzebowej Mandelsohna znalazłem też inny pseudomural. Ktoś może powiedzieć, że to wandalizm. I będzie miał rację. Ale ten wandal ma niezwykły talent. Spójrzcie na oczy tego słonia. Przecież to malował najprawdziwszy Pablo Picasso !!!