piątek, 18 grudnia 2009

DAJTKI (Deuthen) – plac musztry zanim powstało lotnisko

Dzisiaj chcę przedstawić wyjątkowy i niespotykany obrazek z życia naszego miasta. To widok terenów lotniska w Dajtkach w okresie, kiedy nie było tu jeszcze lotniska, tylko plac musztry.


Na pocztówce z pocztowym stemplem "Allenstein" wysłanej w czerwcu 1909 roku widać wojsko defilujące przed oficerami na koniach. Żołnierz wysyłający pocztówkę podpisał ją tak:
„Ein Parade – Marsch auf unseren Exerzierplatz in Deuthen“ co można przetłumaczyć:
Parada – wymarsz z naszego placu musztry w Dajtkach.
Słowo „exerzierplatz” tłumaczyć można jako plac musztry lub plac ćwiczeń. Spotkałem się z opiniami, że w tym miejscu był poligon, a nie plac musztry. Rzeczywiście widziałem kiedyś album ze zdjęciami olsztyńskiego żołnierza, w którym były zdjęcia z 1939 roku, podpisane jako zrobione w „Deuthen”, na których niemieccy żołnierze ćwiczyli strzelanie. Miejsce dało się rozpoznać jako położone na wzgórku nad samym jeziorem Krzywym. Lat temu 70 widocznie nie było jeszcze lasu pomiędzy dzisiejszym lotniskiem a jeziorem. Ciekaw jestem też gdzie ćwiczyła olsztyńska artyleria. Może także na skraju placu musztry, nad samym jeziorem ?
Samą pocztówkę wydał prawdopodobnie Narcis Neckle, który był od 1906 roku dzierżawcą kantyny w koszarach nad jez. Długim. Oprócz prowadzenia kantyny zajmował się wydawaniem pocztówek, na których uwieczniał między innymi sceny z życia żołnierzy. Dlatego też żołnierze stacjonującego tu 150 regimentu piechoty często mogli wysyłać pocztówki z sobą samym w roli głównej.
A swoją drogą ile to hektolitrów potu zostawili tu ci wszyscy młodzi chłopcy, których tu jako poborowych ściągnięto ze wszystkich zakamarków II-iej Rzeszy ?

Położenie placu musztry widać na starej mapie z 1908 roku:

Lotnisko w tym miejscu powstało później. Duża płaska powierzchnia placu musztry aż sama się prosiła, aby wykorzystać ją jako lotnisko. Pierwszy samolot na placu musztry wylądował podobno w dniu 18 kwietnia 1913 roku. Podczas I wojny światowej w dniu 17 marca 1915 roku przebazowano tu szwadron samolotów bombowych. I tak zaczęła się kariera placu musztry jako lotniska.

środa, 9 grudnia 2009

TANNENBERG 1914 na starych pocztówkach

Dnia 1-go sierpnia 1914 roku Niemcy ogłosiły wojnę z Rosją. Działania na froncie wschodnim rozpoczęły się 17 sierpnia 1914, kiedy to rosyjski gen. Paweł Rennenkampf (Павел Карлович Фон Ренненкампф) ze swoją 1-ą armią „Niemen” wkroczył na teren Prus Wschodnich od strony północno-wschodniej. Rosja zaatakowała na froncie wschodnim pierwsza na prośbę Francji z zamiarem odciążenia frontu zachodniego. Dwa dni później rosyjska 2-ga armia „Narew” którą dowodził gen. Aleksander Samsonow (Александр Васильевич Самсонов) zaatakowała z kierunku południowo-wschodniego wzdłuż prawego skrzydła niemieckiej 8-ej armii dowodzonej przez gen. Friedricha von Prittwitza. Prittwitz już po pierwszej porażce pod Gąbinem (na wschód od dawnego Königsberga) okazał się nieudolnym dowódcą. Obawiał się że nie utrzyma pozycji wobec przeważających sił przeciwnika i powiadomił dowództwo, że zamierza oddać bez walki całe Prusy Wschodnie łącznie z Królewcem i wycofać się aż za Wisłę! W takiej sytuacji zdecydowano się na zmiany. 22-go sierpnia Prittwitz został zdjęty ze stanowiska wraz z szefem sztabu generałem Alfredem von Waldersee. Szef niemieckiego Sztabu Generalnego generał Helmuth von Moltke wyznaczył nowego dowódcę 8 Armii generała Paula von Hindenburga i szefa sztabu generała Ericha Ludendorffa.

Niemcy odnieśli zwycięstwo, które później zostało bardzo rozdmuchane w niemieckiej propagandzie. Ponieważ bitwa pod Grunwaldem 1410 roku zwana jest w historiografii niemieckiej, bitwą pod Tannenbergiem (leżącym nieopodal Grunwaldu Stębarkiem) wykorzystano to propagandowo, przedstawiając wielkie zwycięstwo, odniesione w 1914 roku, jako rewanż za rok 1410. Pomimo, że w samym Tannenbergu nie było żadnych walk. Jednym z głównych kanałów propagandowych były masowo wysyłane przez wszystkich pocztówki - podstawowy kanał komunikacji między ludźmi na początku XX wieku. Poniżej propagandowa pocztówka przedstawiająca mapkę obrazującą główne działania w trakcie bitwy:


Sama bitwa trwała od 19 do 31 sierpnia, wliczając mniejsze potyczki.
W trakcie bitwy pod Tannenbergiem zginęło bądź zaginęło według różnych szacunków 30 do 50 tys. żołnierzy rosyjskich oraz około 25 tys. żołnierzy niemieckich. A ilu wśród nich było Polaków? Z pewnością wielu. Rosyjska armia „Narew” generała Samsonowa jak sama nazwa wskazuje formowana była na rdzennie polskich terenach rozciągających się wzdłuż tej rzeki, położonych na pn-wsch od Warszawy. Przybyłe z Rosji pułki tu uzupełniały swoje stany osobowe. W okresie pokoju taki pułk liczył ok. 1900 żolnierzy. Po uzupełnieniu stanu do liczebności przewidzianej w okresie wojny rosyjski pułk liczył ok. 4000 żołnierzy.
W armii niemieckiej również musiało być wielu Polaków pochodzących z terenów zaborów. Poznać to można również czytając polskie nazwiska na ocalałych pierwszowojennych pomnikach. A w samych Prusach Wschodnich liczbę takich pomników, kwater i pojedynczych grobów żołnierzy niemieckich i rosyjskich szacuje się na 1700.

A oto główni bohaterowie zwycięstwa.
Paul von Hindenburg – tu już jako Prezydent Rzeszy:
Erich Ludendorff – szef sztabu:

I wszyscy generałowie niemieccy, którzy zasłużyli się na froncie wschodnim:



Nie wiem dlaczego Niemcy z masochistycznym zacięciem lubowali się w fotografowaniu zniszczonych miast. Może chcieli przedstawić się światowej opinii publicznej jako ofiary tej wojny, zapominając kto ją wypowiedział ? W każdym razie zniszczenia miast leżących na terenie walk były duże. Zniszczenia te czasem wynikały „tylko” z ostrzału artyleryjskiego. W większości jednak przypadków przyczyną zniszczeń były celowe podpalenia przez Rosjan. Występowały przypadki, że już po wycofaniu się z miasta regularnego niemieckiego wojska, ktoś do Rosjan strzelał. Palenie miast to zemsta za te strzały.
Poniżej przykłady takich miast.

Hohenstein – Olsztynek:


Neidenburg – Nidzica:


Soldau – Działdowo:



Ortelsburg – Szczytno:

Na koniec artystyczno-patriotyczna pocztówka przedstawiająca Cesarzową Augustę Wiktorię pochylającą się ze smutkiem nad grobem żołnierza poległego w Prusach Wschodnich.

Być może cesarzowa jako kobieta miała więcej uczuć i wrażliwości.
Jednak w czasie I-ej wojny światowej generałowie wcale nie liczyli się z życiem własnych żołnierzy. Szczególnie wyraźnie widać to będzie później w czasie walk na froncie zachodnim, gdzie na pewną śmierć od kul karabinów maszynowych dowódcy wyższego i niższego szczebla wysyłali kolejne setki i tysiące żołnierzy. Zadziwia mnie ich bezmyślność. A niech tam – nie liczmy już życia ludzkiego. Ale przecież wszystkie działania: pobór, umundurowanie, wyposażenie, uzbrojenie, wyszkolenie żołnierza, a wreszcie jego transport na linię frontu – są niezmiernie kosztowne i czasochłonne. Nikt się jednak z tym nie liczył. Ważny był doraźny sukces i w perspektywie kariera wojskowa.
Dowódcy wszystkich stron powszechnie wyznawali doktrynę, że przełamanie obrony wroga i zwycięstwo osiąga się dzięki zalaniu przeciwnika kolejnymi masami żołnierzy. Czyżby liczyli, że przeciwnicy w końcu nie nadążą zabijać nadbiegających żołnierzy albo zabraknie im amunicji? Dzisiaj tacy dowódcy od razu poszliby pod sąd. A pierwszowojennym generałom – mordercom własnych żołnierzy nie spadł z tego powodu ani jeden włos z głowy.
Przykład takiego bezsensownego postępowania przedstawia opis niemieckiego ataku (zawarty w książce amerykańskiej dziennikarki Barbary Tuchmann pt. „Sierpniowe salwy”) na belgijską twierdzę w mieście Liège, którym na 2 tygodnie przed przybyciem do Prus Wschodnich kierował ten sam generał Ludedorff, który w trakcie bitwy pod Tannenbergiem był szefem sztabu niemieckiej 8-ej armii:

5 sierpnia brygady Emmicha rozpoczęły ogniem artylerii polowej atak na cztery najbardziej na wschód wysunięte forty Liège, po czym nastąpił szturm piechoty. Lekkie pociski nie wyrządziły szkody fortom, toteż belgijskie działa obsypały wojska niemieckie gradem pocisków, dokonując rzezi w ich szeregach. Kompania za kompanią nadbiegała, kierując się na luki pomiędzy fortami, gdzie nie ukończono jeszcze kopania belgijskich okopów.
W kilku punktach, w których udało się przerwać, Niemcy szturmowali zbocza; w szczególnie stromych miejscach, gdzie nie mogły ich dosięgnąć działa, zostali skoszeni przez karabiny maszynowe z fortów. Zabici tworzyli wały na metr wysokie. Belgowie z fortu Barchon, widząc zachwianie się szeregów niemieckich, rzucili się do ataku na bagnety i odrzucili Niemców w tył. Niemcy wciąż ponawiali ataki, marnotrawiąc zarówno życie, jak i pociski karabinowe, świadomi posiadania wysokich rezerw dla wyrównania strat. „Nie czynili żadnych wysiłków, by rozsypać się po polu – opisywał później oficer belgijski – lecz szli szereg za szeregiem, prawie ramię przy ramieniu, dopóki ich nie zastrzeliliśmy, ci zaś, co padli, tworzyli stosy, jeden na drugim, w formie straszliwej barykady zabitych i rannych, grożącej nam zasłonięciem celu dla dział i sprawieniem kłopotów. Barykada stawała się tak wysoka, że nie wiedzieliśmy, czy lepiej strzelać przez nią, czy tez wyjść i utworzyć wolną przestrzeń własnymi rękami... Lecz czy dacie wiarę? Ten prawdziwy mur z martwych i umierających pozwolił tym zdumiewającym Niemcom przyczołgać się bliżej i przypuścić szturm na stok fortecy. Nie doszli dalej niż do połowy drogi, ponieważ nasze karabiny maszynowe i broń ręczna zmiotły ich do tyłu. Naturalnie i my mieliśmy straty, lecz w porównaniu z rzezią, jaką sprawiliśmy nieprzyjacielowi, były one nikłe.”

Twierdza Liège w końcu padła. Ale w praktyce pozostała niezdobyta. Belgowie sami ją opuścili i wycofali się na zachód, by nie zostać odciętymi od głównych sił belgijskich i walczyć dalej. A w uznaniu za te właśnie „zasługi” generał Ludendorff został poproszony przez dowództwo, jeszcze przed zakończeniem działąń w Belgii, aby jako sprawdzony oficer zgodził się przejść na zagrożony odcinek frontu w Prusach Wschodnich.

Niemiecki sukces upamiętniony został pomnikiem zbudowanym w okolicy Olsztynka zwanym "Tannenberg Denkmal" odsłoniętym w 1927 roku:

wtorek, 1 grudnia 2009

Cmentarz Świętego Krzyża w Olsztynie

W centrum naszego miasta stoi majestatyczny ratusz:

To widok znany każdemu. Mijamy go bez zastanowienia. Czy zdajecie sobie jednak sprawę, że spacerując wokół ratusza, po Placu Jana Pawła II (byłym Placu Wolności) oraz ulicą 1-go Maja wzdłuż ściany nowego ratusza – stąpacie po szczątkach byłych mieszkańców Olsztyna? To właśnie jest teren, na którym znajdował się stary cmentarz Świętego Krzyża w Olsztynie. Cmentarz funkcjonował tu już w średniowieczu. Najstarsze pisemne wzmianki o nim pochodzą z 1582 roku. Wtedy cmentarz ten położony był na tzw. Górnym Przedmieściu, poza murami miasta. Niesamowite - dziś to ścisłe centrum Olsztyna.
Cmentarz leżał w bezpośrednim sąsiedztwie starego kościoła Świętego Krzyża. Po nim również nie pozostał żaden ślad. Ze względu na popadanie w ruinę został rozebrany już w 1803 roku (lub w 1806-ym, spotkałem się z 2 wersjami w różnych źródłach). Co się stało z wyposażeniem tego kościoła ? Wiem, że jeden z ołtarzy pochodzący z 1715 roku został przeniesiony do kościoła w Gutkowie. Stoi tam jako ołtarz boczny z lewej strony.
Sam cmentarz uległ dość szybko przepełnieniu i trzeba było go powiększyć. W 1809 r. dokupiono dodatkową parcelę, jednak miejsca znowu zabrakło i w 1830 roku dokupiono kolejną już dużą parcelę na której to dokładnie stoi dzisiejszy ratusz. Miasto rozrastało się szybko pod koniec XIX wieku i władze miejskie postanowiły w 1870 roku cmentarz zamknąć. Kości podobno ekshumowano, a na życzenie rodzin miasto na własny koszt przeniosło na inne cmentarze także nagrobki. Po tych przenosinach przez jakiś czas pozostawiono tutaj resztki cmentarza. Resztki te - najstarszej części cmentarza Św. Krzyża - widać na pocztówce z 1908 roku:

Na pocztówce widać krzyże za ogrodzeniem, a z lewej strony nawet kaplicę cmentarną z sygnaturką. Na wprost stoi budynek, w którym początkowo był teatr miejski (jeszcze przed zbudowaniem dzisiejszego Teatru Jaracza), a po wojnie słynne kino „Odrodzenie”.
Po rozpoczęciu budowy nowego ratusza w 1912 roku, widoczne na pocztówce resztki cmentarza zlikwidowano. Pozostały jednak inne resztki po zachodniej stronie ratusza. Widać je jeszcze na mapie z 1922 roku:


Część szczątków z pewnością ekshumowano. Części z pewnością nie, lub zrobiono to bardzo niedokładnie. Sam pamiętam, jak kiedyś na ulicy 1-go Maja trzeba było położyć jakąś instalację. Wykopano wąski rów w chodniku wzdłuż ściany ratusza. Razem z wykopaną ziemią leżało wiele ludzkich kości. A ile pozostało w ziemi?
Tak więc spacerując w okolicy ratusza, bądź też biegnąc tu w pośpiechu aby załatwić wszystkie swoje pilne sprawy - stąpajcie w tym miejscu nieco delikatniej. Aby nie obudzić mieszkających tu dusz dawnych mieszkańców naszego miasta.
 
EPILOG - dodano 6 czerwca 2015r.:

Trwa właśnie budowa linii tramwajowej na ulicy 11 Listopada i Piłsudskiego. W trakcie prac budowlanych, u samych stóp Nowego Ratusza,  natrafiono na pozostałości cmentarza Świętego Krzyża. Odnaleziono tu ponad 20 szkieletów dawnych mieszkańców naszego miasta.

Wieczny odpoczynek racz im dać Panie ...
I to raczej tam w niebie, bo tu na ziemi nie zaznali spokoju nawet po śmierci. Przez z górą 100 lat ok. 1 metra nad ich głowami jeździły samochody, chodziły tysiące pieszych.

Cmentarz Św. Krzyża funkcjonował w tym miejscu przez około 300 lat. Został zamknięty w 1870 roku, a ostatecznie zlikwidowany w 1906 roku. Kilka lat później rozpoczęto na jego terenie budowę Nowego Ratusza. Widoczny tu szkielet ma więc co najmniej 145 lat.

Poniższe fotografie udostępniam dzięki uprzejmości facebookowego użytkownika "Święta Warmia". Autor fotografii: R.B.

 

P.S.
Z tym epilogiem to zapewne trochę pośpieszyłem się. Na placu Jana Pawła II, pośród "świecących pał" takich kościotrupów spoczywa zapewne jeszcze dużo.

piątek, 20 listopada 2009

Księżniczka Wiktoria Luiza jako Huzar Śmierci

Prinzessin Victoria Luise, a po polsku pięciorga imion Księżniczka Wiktoria Luiza Adelajda Matylda Charlotta Pruska, urodziła się w 1892 roku. Wiktoria Luiza była jedyną córką i siódmym dzieckiem ostatniego cesarza Niemiec Wilhelma II Hohenzollerna i jego żony cesarzowej Augusty Wiktorii.
Muszę przyznać, że Księżniczka Wiktoria Luiza zrobiła na mnie duże wrażenie. Mówiło się kiedyś, że każdy facet w mundurze wygląda dużo lepiej. A tu kobieta - Wiktoria Luiza w takim morderczym mundurze wygląda rzeczywiście bardzo atrakcyjnie. Moim zdaniem wygląda znacznie lepiej niż na kolejnej pocztówce, na której występuje już po cywilnemu, w śmiesznej fryzurze.
Na poniższej pocztówce Wiktoria Luiza występuje w mundurze 2-go Przybocznego Pułku Huzarów im. Królowej Prus Wiktorii (niem.: Leib-Husaren-Regiment "Königin Viktoria von Preußen" Nr. 2).


Historia tego pułku jest długa i sięga 1741 roku, jednak przed I-szą wojną światową (w momencie robienia tego zdjęcia) stacjonował on wspólnie z 1-szym Przybocznym Pułkiem Huzarów w Gdańsku. Od widocznego symbolu obu pułków – ogromnej trupiej czaszki na czapce – huzarzy w nich służący zwani byli powszechnie Huzarami Śmierci. Przypuszczam też, że do upowszechnienia tej nieformalnej nazwy pułku przyczyniła się ich tradycja wojenna i powszechna śmierć, jaką nieśli swoim przeciwnikom huzarzy obu pułków w ciągu 178 lat istnienia tej jednostki - po zakończeniu I-ej wojny światowej w 1919 roku nastąpiła demobilizacja, a pułki zostały rozwiązane.
Wiktoria Luiza była honorowym dowódcą 2-go pułku, stąd w ramach propagandowych działań przywdziała mundur Huzara Śmierci i pozowała do zdjęcia niczym modelka.
Rzeczywistym dowódcą pułku był w tym okresie podpułkownik Edler Herr und Freiherr von Plotho. Pułk wchodził w skład XVII-go Korpusu Armii Niemieckiej w Gdańsku, którego dowódcą był słynny generał kawalerii August von Mackensen.

Księżniczka Wiktoria Luiza była ukochanym dzieckiem Cesarza. Była do niego bardzo podobna i podobno najinteligentniejsza z całego rodzeństwa. Cesarz nie umiał niczego odmówić swojej jedynej córce. Gdy oświadczyła, że chce poślubić księcia Hanoweru, przystojnego Ernesta Augusta wywodzącego się z dynastii pozbawionej królestwa w chwili utworzenia cesarstwa niemieckiego w roku 1871, czyli po wojnie francusko-pruskiej, bardzo to się jej rodzinie nie podobało. Jednak Wilhelm II niczego nie umiał córce odmówić. Ślub odbył się 24 maja 1913 roku w Berlinie.

Formacja Huzarów Śmierci była jednostką bardzo elitarną. Przywdzianie ich munduru było nie lada zaszczytem, którego chciał również dostąpić sam Cesarz Wilhelm II. Tu właśnie Cesarz w takim mundurze jedzie konno na Długim Targu w Gdańsku.

czwartek, 12 listopada 2009

Legiony Polskie w Wiedniu


Jak to w życiu bywa – tam gdzie trzech Polaków, tam cztery zdania. Tak jest nie tylko dzisiaj (szczególnie widoczne to jest, gdy ogląda się naszych żenujących polityków wszystkich bez wyjątku opcji), ale tak było również często w najważniejszych dla Polski przełomowych momentach historycznych.
Kiedy wybuchła I wojna światowa, za początek której można uznać wypowiedzenie Serbii wojny przez Austro-Węgry dnia 28 lipca 1914 roku, po zamachu w Sarajewie, ogłoszeniu następnego dnia przez Rosję mobilizacji przeciwko Austro-Węgrom, późniejszym wypowiedzeniu Rosji wojny przez Niemcy dnia 1 sierpnia 1914 roku itd. – bardzo szybko, bo już w dniu 16 sierpnia 1914 roku zapadła decyzja o tworzeniu polskich legionów w Austro-Węgrzech. Wojsko to powołane zostało przez powstały w Krakowie Naczelny Komitet Narodowy. Legiony – w polskich mundurach - stanowiły oddzielną formację Armii Austro-Węgierskiej. Werbunek do Legionów Polskich rozpoczęto już pod koniec sierpnia. Utworzono Legion Wschodni we Lwowie i Legion Zachodni w Krakowie. Legion Wschodni wkrótce rozwiązano na skutek zajęcia Lwowa przez Rosjan. W stolicy Austro-Węgier, Wiedniu, pierwszy żołnierz w polskim mundurze pojawił się już w sierpniu 1914 roku. Był to późniejszy generał Andrzej Galica. Oczywiście do sformowania regularnego wojska minęło trochę czasu, jednak jest to fakt symboliczny. Andrzej Galica przybył do Wiednia, aby z licznej tamtejszej młodzieży polskiej tworzyć kompanie legionowe.
Józef Piłsudski – postać pomnikowa, nasz narodowy bohater – początkowo nie podporządkował się poleceniom NKN-u. Józef Piłsudski miał inny pomysł na drogę ku niepodległości – w dniu 5 września 1914 roku utworzył związaną z Niemcami krótkotrwałą Polską Organizację Narodową. Próbował przebić się do Warszawy i wywołać powstanie antyrosyjskie w Królestwie Polskim. Jednak wobec niepowodzenia tych działań, zdecydował się współpracować z Naczelnym Komitetem Narodowym. Jego słynna Pierwsza Kadrowa to zupełnie inna bajka. Naczelny Komitet Narodowy sam zaczął organizować polskie legiony w Austro-Węgrzech na dużą skalę.
Jednak skąd taka przychylność cesarza Franciszka Józefa I-go dla Polskich Legionów? I tu niespodzianka (przynajmniej dla mnie). Otóż Naczelny Komitet Narodowy prowadził pro-austriacką politykę, która zmierzała nie ku wywalczeniu niepodległości Polski, a ku utworzenia monarchii trialistycznej Austro-Węgiersko-Polskiej !!! Jednak trudno ich winić. To były inne czasy, inna mentalność. Być może wyobraźnia tych ludzi była zbyt mała, aby dojrzeć szansę uzyskania przez Polskę samodzielnej państwowości?
Problemów nie brakowało również później. Na przykład w 1915 roku doszło do konfliktu pomiędzy Sikorskim a Piłsudskim, który sprzeciwiał się dalszemu werbunkowi do Legionów wobec dwuznacznego stanowiska władz austriackich w sprawie polskiej.
To dwuznaczne stanowisko bardzo trafnie opisuje B. Szarlitt – członek wiedeńskiego „Komisarjatu Naczelnego Komitetu Narodowego”. I tu zacytuję obszerne fragmenty jego wspomnień zamieszczonych na łamach Tygodnika Illustrowanego (nr 1 z 1929 roku). Fragmenty obszerne, bo bardzo ciekawe.

Na początek opis ku pokrzepieniu serc:
„Pochód pierwszej wiedeńskiej kompanii legionowej na dworzec Północny ulicami Wiednia, a w szczególności cudowną Ringstrasse, był prawdziwie triumfalny. Z okien domów obsypywano żołnierzy polskich kwiatami, a tłumy na ulicach witały ich niemilknącymi „Hoch die Polen!”. Ale bo też bractwo nasze wyglądało nieporównanie! Przedewszstkiem ich komendant Galica, którego postać marsowa budziła zachwyt szczególnie u pięknych wiedenek. „Gott! Ist der – fresch!” – wołały głośno ze wszystkich stron, co w ustach Wiedenki jest największym komplementem, bo „fresch” to znaczy dziarski i miły zarazem. Na dworcu kolejowym zaś, niezliczone tłumy żegnały kompanie legionową niezwykle serdecznymi owacjami i obsypywały zołnierzy naszych podarkami.”
Tu załączone w artykule zdjęcie z wymarszu I Kompanii Legionów z Wiednia:


Później jednak było już tylko gorzej – do głosu doszła urzędnicza austriacka mentalność:

Tymczasem zaś wyruszały dalsze kompanie wiedeńskie Legionów na front. Błogosławił zas ich czcigodny, niezwykłą popularnością cieszący się ks. Biskup Bandurski, który pełnemi gorącego i szczerego patrjotyzmu kazaniami swemi w idącego walczyć o wolność Ojczyzny żołnierza wlewał „własne ognie”. Gdy zaś ludność wiedeńska na wielkim placu przed cudownym ratuszem, na którym odbywało się zaprzysiężenie kompanij legionowych, odnosiła się do nich zawsze z nadzwyczajną serdecznością – austriackie ministerstwo spraw wojskowych najpodlejsze wobec nich zajmowało stanowisko. Ujawniało się ono przedewszystkiem w systematycznem niedopuszczaniu do prasy wiedeńskiej wiadomości o bohaterskich czynach Legjonów Polskich. Jakiś stary kretyn – jenerał austrjacki, stojący na czele t. zw. cenzury wojskowej, staczał (zamiast na froncie!) bezustanne walki z naszym Komisarjatem o każdą niemal notatkę prasową. Miał on nawet czelność „skonfiskować” streszczenie przezemnie dla prasy wiedeńskiej kazania ks. Biskupa Bandurskiego, i trzeba było dopiero interwencji ś.p. ministra Bilińskiego u samego Franciszka Józefa, by zmusić nierozsądnego oficera austrjackiego do cofnięcia tej „konfiskaty”.

Prasa wiedeńska zaś niezwykle życzliwie odnosiła się do Legjonów naszych. Gdyby nie sztuczki „cenzuralne” owego cenzora-jenerała, moglibyśmy w dziennikach wiedeńskich zamieszczać wszystko, co nam z frontu donoszono o czynach bohaterskich naszego wojska. Każdy jednak taki przeze mnie napisany artykuł musiał najpierw przejść przez „cenzurę” ministerstwa wojny, co równało się istnej „wojnie”, często już nie o sam artykuł, ale o poszczególne jego części, ba! Nawet zdania i słowa. Cokolwiek bowiem tylko zakrawało na „ad majoram gloriam” Legjonów Polskich, perfidne „ministerialne” żołdactwo austrjackie wszelkimi siłami starało się nie wypuszczać na światło dzienne. Już to w ogóle zachowanie się austrjackiego ministerstwa wojny wobec Legjonów Polskich było od samego początku aż do końca wojny niesłychanie perfidne. W swym charakterze sekretarza wiedeńskiego Komisarjatu N. K. N. Miałem z tą miłą władzą często do czynienia i poznałem nawylot poszczególnych „wysokich dygnitarzy” w całej iście operetkowej „okazałości”, podszytej bezgraniczną zarozumiałością i wprost chorobliwą polonofobją. I nie dziwiło mnie wcale, że Austrja tak strasznie „brała w skórę”, kiedy coraz lepiej poznawałem, jacy to kretyni zasiadają w jej ministerstwie wojny. Jako charakterystyczny przykład ich sposobu „urzędowania” w czasie wojny, przytoczę tu następujący wypadek. W 1915 r. otrzymaliśmy w Komisarjacie N. K. N. Depeszę od Komendanta Piłsudskiegow sprawie samochodów. Zakupiono je natychmiast, i mieliśmy wysłać komendantowi odpowiedź telegraficzną, że samochody są już w drodze na front. Aliści taka depesza musiała być nadana w urzędzie telegraficznym ministerstwa wojny. W tym celu zaś na blankiecie konieczna była... pieczęć szefa odnośnego departamentu. Zgłaszam się więc u niego w południe, ale zastaję tylko jego sekretarza, jakiegoś kapitana. Ten z prawdziwue austrjacką „Gemütlichkeit” oświadcza mi, że pan szef departamentu już poszedł na obiad, a pieczątka naturalnie zamknięta w jego biurku. Nie wierzyłem własnym uszom, że takie ”urzędowanie” jest możliwe w czasie wojny. Dlatego też zapytałem owego kapitana, czy może sobie wyobrazić, by coś podobnego mogło się wydarzyć w... niemieckim ministerstwie wojny w Berlinie? Na to on wściekły: „To idź pan do Berlina!”. Oczywiście , że musiałem przyjść po raz drugi o 4-tej po południu, bo wcześniej pan szef departamentu nie wracał w czasie wojny z obiadu, na który poszedł o godz. 12-tej !

Haniebne zachowanie się austrjackiego ministerstwa wojny uniemożliwiło nam także wydawanie tygodnika ilustrowanego w języku niemieckim p.t. „der polnische Legionär”. Na to wydawnictwo, które miało służyć propagandzie idei legionowej, a tem samem i wskrzeszenia Polski Niepodległej, zgodziło się austrjackie ministerstwo spraw zagranicznych i zobowiązało się do pokaźnej subwencji. Kiedy zaś ułożony przeze mnie pierwszy numer tego czasopisma dostał się do „cenzury” ministerstwa spraw wojskowych, sprawa wydawnictwa natychmiast upadła, bo przedstawiciele „władzy” położyli swoje veto! Wszak miało to być znowu coś „ad majorem gloriam Poloniae”, a tego nie mogliby przeboleć ci bohaterowie austrjaccy ze Stubenringu, którzy, jak słusznie o nich dawno, przed wybuchem wojny światowej, powiedział czeski hrabia Sternberg, umieli zawsze „zwycięsko uciekać przed każdym wrogiem”... Tak to jedyny numer niedoszłego czasopisma stał się ciekawym dokumentem historycznym...”

Prawie jak w filmie „CK Dezerterzy”, nieprawdaż?

Na koniec nasuwa mi się takie spostrzeżenie. Dzisiaj jako bohater tamtych czasów jawi nam się głównie Józef Piłsudski. Bo był to człowiek czynu i miał duszę przywódcy. I taki właśnie człowiek był wtedy potrzebny – zdecydowany i bezkompromisowy. Ale równie zasłużeni byli inni. Wielkim, trochę zapomnianym i niedocenianym bohaterem tamtych czasów jest z pewnością znany na całym świecie pianista i kompozytor, późniejszy Premier Rządu Polskiego, Ignacy Jan Paderewski. Co prawda nie machał on szablą, nie bił Ruska czy Niemca, jednak jego działalność dyplomatyczna i lobbing w polskiej sprawie w Europie i w USA znaczyły dla powstania Niepodległej Rzeczypospolitej być może więcej niż dziesięć wygranych bitew.

piątek, 6 listopada 2009

Czarna Wołga i thriller u fryzjera

Idę sobie ostatnio ulicą Grunwaldzką i patrzę – nie ma mojego fryzjera ! Jeszcze do niedawna w budynku przy ul. Grunwaldzkiej 31 funkcjonował zakład fryzjerski. Dziś jest tu biuro ubezpieczeń. Nawet nie zauważyłem kiedy nastąpiła ta zmiana. Kiedyś chodziłem do tego zakładu fryzjerskiego jako mały, niespełna 10-letni chłopiec. Moja droga wiodła od strony ulicy Jagiellończyka, przez teren ogródków działkowych leżących na terenie dawnego jeziora Fajferek, później pod górkę ulicą Zyndrama z Maszkowic koło starego żydowskiego cmentarza. Było to dla mnie niemałe przeżycie. Według szkolnej legendy właśnie na tym cmentarzu, pod murem z czerwonej cegły, Czarna Wołga mordowała niewinne, a porwane wcześniej dzieci. Ciekawe, że w naszym wyobrażeniu tym „złym” była sama Czarna Wołga, która była wyraźnie spersonifikowana. Nie mówiliśmy o ludziach porywających dzieci jeżdżących czarną Wołgą, a o samej przerażającej „Czarnej Wołdze”.Niby każdy z nas na tę historię z Czarną Wołgą patrzył z przymrużeniem oka. Jednak idąc koło starego cmentarza, gdzie wokół nie było widać żywej duszy - gdzieś tam głęboko wewnątrz siedział we mnie niepokój. Zawsze ten kawałek drogi chciałem mieć jak najszybciej za sobą.


Kiedy już udało mi się ujść z życiem przed Czarną Wołgą, wchodziłem do tego właśnie zakładu fryzjerskiego na rogu ul. Grunwaldzkiej i Zyndrama z Maszkowic. Następowało spotkanie z wieeelkim fryzjerem w białym kitlu. Dzisiaj tak naprawdę nie wiem już, czy fryzjer był taki wielki, czy tylko tak mi się wydawało. Kiedy ma się kilka lat, wszystko wydaje się większe, niż jest w rzeczywistości. To taki efekt jak w filmie „Kingsajz”. Ten wielki fryzjer najpierw sadzał mnie na starym fryzjerskim fotelu. To był taki strasznie ciężki fotel, chyba żeliwny, na jednej grubej okrągłej nodze przykręconej do podłogi. Z tyłu miał zagłówek (ciekawe, czy te fotele były przedwojenne?). Abym mógł usiąść, potrzeba była jeszcze deska położona na metalowe podłokietniki. Dzięki temu moja głowa mogła być na poziomie umożliwiającym fryzjerowi strzyżenie. Jeszcze biała szmata wiązana pod szyją i maszynka do strzyżenia szła w ruch. Z tym nie ma problemu. A na koniec… zaczynał się ceremoniał ostrzenia brzytwy. Na ścianie pomiędzy drzwiami a oknem wisiało zawsze kilka grubych skórzanych pasów. Właśnie na tych pasach wielki fryzjer ostrzył brzytwę. Do dzisiaj zastanawiam się jak miękka skóra może naostrzyć twardą stal, ale być może są rzeczy na ziemi i niebie, których nigdy nie przyjdzie mi zrozumieć. Ceremoniał ostrzenia trwał długie minuty. W każdym razie takie miałem wrażenie, patrząc na błyszczące ostrze i oczekując dotyku zimnej i ostrej stali na mojej szyi. Brrrrr.
Jakoś zawsze o dziwo udawało mi się przeżyć. Fryzjer wcale się jednak ze mną nie cackał. Traktował moją jeszcze wtedy chudą i delikatną szyję jakbym był wielkim i gruboskórnym bykiem. Po tych zabiegach szyja strasznie mnie piekła.
Czekając na swoją kolej w kolejce do fryzjera, zawsze podglądałem „salon” dla kobiet. Salon to brzmi zbyt górnolotnie – to była zwykła kiszka za cienkim drewnianym przepierzeniem. Miała może 1,5 metra szerokości. Jednak my – „mężczyźni”, nie mieliśmy tam wstępu. Zawsze było tam pełno kobiet i zawsze zastanawiałem się, jak one tam się mieszczą. Cóż – kobiety od zawsze gotowe były na duże poświęcenia, aby być pięknymi :).
Kiedy już wyszedłem od fryzjera, pozostawało mi jeszcze raz przejść z duszą na ramieniu koło starego cmentarza i byłem prawie w domu.
Sam cmentarz żydowski powstał tu już w 1818 roku. A w 1913 roku zbudowana została kaplica przedpogrzebowa według projektu znanego później architekta Ericha Mendelsohna. Na cmentarzu pochowani zostali także jego rodzice i inni zmarli w Olsztynie Żydzi. Pod koniec lat 60-tych z cmentarza usunięto wszystkie kamienie nagrobne i jego ogrodzenie. Szkoda, że nie widziałem cmentarza przed jego zniszczeniem. Nie spotkałem niestety również żadnej wcześniejszej fotografii tego miejsca. Od kiedy pamiętam, rosną tu tylko stare drzewa. Z elementów cmentarza pozostało tylko kilka stopni schodów i wyraźnie zarysowana stara aleja jak na zdjęciu poniżej – to zdjęcie trójwymiarowe, potrzebne są okulary jak na miniaturce:


Kilka lat temu w prasie wybuchła mała awantura, bo macewy z tego cmentarza zostały odnalezione jako element budowlany wykorzystany jeszcze w latach 60-tych, ale nie pamiętam już gdzie.
Sam budynek przy ulicy Grunwaldzkiej 31, w którym mieścił się zakład fryzjerski, jeszcze w 2004 roku wyglądał tak:


Dzisiaj zmienił się szyld i dobudowano nowe schody. Budynek pochodzi z 1899 roku. Jej charakterystycznym i nietypowym elementem jest figura świętego posadowiona w niszy w narożniku budynku. Wśród badaczy dziejów Olsztyna występują różnice zdań, czy to jest Święty Jakub – patron Olsztyna, czy też Święty Józef Rzemieślnik. Ja bym skłaniał się do poglądu jaki przedstawił Stanisław Piechocki, że jest to jednak Święty Józef Rzemieślnik. Figura nie trzyma w ręku charakterystycznego dla Świętego Jakuba pastorału, a siekierkę – toporek ciesielski, będący atrybutem Świętego Józefa:


Budowniczym i właścicielem kamienicy był Józef Bauchrowitz. To równiż przemawia za wersją, że figura przedstawia Świętego Józefa. Jest wysoce prawdopodobne, że właściciel kamienicy chciał mieć za patrona swojego imiennika.
Józef Bauchrowitz był również właścicielem niewielkiego budynku przy ulicy Grunwaldzkiej 33, który powstał wcześniej niż kamienica pod nr 31:

A budynek przy ul. Grunwaldzkiej 31 wygląda dziś tak w trójwymiarze:


Pod tym murem mordowała "Czarna Wołga":

Ostatnio w Olsztynie w okolicach nowego ratusza powstał głośny już w prasie mural – malowidło naścienne. Na tylnej ścianie kaplicy przedpogrzebowej Mandelsohna znalazłem też inny pseudomural. Ktoś może powiedzieć, że to wandalizm. I będzie miał rację. Ale ten wandal ma niezwykły talent. Spójrzcie na oczy tego słonia. Przecież to malował najprawdziwszy Pablo Picasso !!!

niedziela, 25 października 2009

Olsztyn w trójwymiarze

W sobotni deszczowy dzień wybrałem się z rodziną na spacer na Starówkę. Wieczorem mieliśmy w planie pójść na film dla dzieci w 3D, więc tak mnie wzięło i zrobiłem kilka fotek oczywiście w celu przerobienia je na stereofotografie. Nie miałem niestety żadnego aparatu do robienia zdjęć 3D, więc zastosowałem tak zwaną metodę „cha-cha”, wzorowaną na tym tańcu: stanąłem w rozkroku, ciężar ciała na lewej nodze – lewe zdjęcie, ciężar ciała na prawej nodze – prawe zdjęcie. Przy kilku powtórkach zawsze można wybrać całkiem zgrabną parę fotografii do dalszej obróbki. Zacząłem od Kopernika. Najpierw stereopara, a potem anaglif z tej samej pary fotografii. Do oglądania anaglifów potrzebne są okulary takie jak na kolejnym zdjęciu. Fotografie można powiększyć klikając na nie, okulary na nos - i zapraszam do szukania trzeciego wymiaru. Efekt trójwymiarowy najlepiej widoczny jest z pewnej odległości od monitora, trzeba wypróbować odległość od pół do 1 metra. Dalsze zdjęcia to zamkowy dziedziniec podglądany przez uchylone wrota i widok w kierunku Starego Miasta. Potem jeszcze raz Mikołaj Kopernik - portret, a na koniec zwykłe zdjęcie. Mim stał samotnie i wyglądał jak z innej planety na opustoszałej ulicy.






niedziela, 18 października 2009

Jesienne barwy - Cmentarz Św. Jakuba

Cmentarz Św. Jakuba przy obecnej Al. Wojska Polskiego powstał w 1870 roku, po zamknięciu cmentarzy przy kościele Św. Jakuba i nie istniejącym już kościele Św. Krzyża. Parafia powiększyła go jeszcze nieco w 1892 roku, dokupując leżącą obok ziemię. W 1894 roku pochowano tu Jana Liszewskiego, założyciela "Gazety Olsztyńskiej". Cmentarz zamknięto w 1962 roku. Od tej pory jest systematycznie niszczony, a zabytkowych kutych ogrodzeń jest z roku na rok coraz mniej. Pomimo to pozostaje nadal bardzo malowniczy, szczególnie jesienną porą.













Słyszałem kiedyś, że jeszcze w latach 1970-tych na cmentarzu Św. Jakuba zachowany był grób pilota z nagrobkiem z elementem w kształcie śmigła samolotu. Czy ktoś może zweryfikować tę opowieść? Czy to prawda i kto był tym pilotem?